Szlak Latarni Morskich Polskiego Wybrzeża
Linia brzegowa Polski to 770 km.
R-10 czyli międzynarodowy okrężny szlak rowerowy sieci EuroVelo przebiegający dookoła basenu Morza Bałtyckiego liczy w Polsce 588 km i przechodzi m.in. przez Świnoujście, Kołobrzeg, Łebe wiodąc aż do Gronowa w woj. warmińsko-mazurskim.
Podjeżdżając pod ostatnią latarnię w Krynicy Morskiej rowerowy licznik wskazywał 550 przejechanych kilometrów w ciągu 6 dni intensywnego pedałowania w prażących skórę temperaturach. To kilometry nabijane podróżując przez prawdopodobnie wszystkie z możliwych typów nawierzchni drogowych na których tylko mogą i są w stanie poruszać się jednoślady, uwzględniając przy tym przejazd przez naturalne torfowiska i piaszczyste plaże (w głównej mierze występujące na szlaku R-10, którym częściowo podążałam). To kilometry rosnące z każdym ruchem rowerowej korby, pedałując od świtu do zmierzchu, od latarni do latarni. To w końcu 13 wyjątkowych stempli w „Paszporcie Miłośników Latarń Morskich”, by docenić piękno Bałtyku z pozycji człowieka, a zaraz potem z perspektywy sosnowych koron i wolnych ptaków.
Day 1
Świnoujście
W Świnoujściu odkryłam miejsce dla siebie. To długi pas falochronu z usytuowanym na końcu znakiem nawigacyjnym w kształcie wiatraka. Ze świnoujską stawą wiążę się pewna legenda. Mówi o kobiecie i mężczyźnie rozdzielonych przez morze, o wielu przepłakanych dniach i powrocie marynarza na ląd w kompletnym wyczerpaniu i z postarzałą twarzą, z której widokiem ukochana nie potrafi się pogodzić. Wiatrak staje się jej głosem serca, to tam szuka ukojenia i ratunku dla mężczyzny. Odpowiedzią na jej problem okazuje się stary młynarz ze stawy. Poradził by kobieta wróciła na falochron z mężem i każdego dnia obkładała go dużą ilością błota, by zażywał kąpieli w morzu i spacerował. Recepty młynarza jednak nikt do końca nie poznał. Któregoś dnia mężczyzna zabrał marynarza do wnętrza wiatraka skąd wyszedł już zupełnie inny, odmłodniały.
Przy ujściu Świny do morza, wzdłuż falochronu przy tym samym “wiatraku” można się dowiedzieć się na chłodno, bez turystycznego podkręcania coś o ludziach stąd, przycupnąć, pogawędzić. Co Pani fotografuje? – zapytał w końcu rybak zza siebie. Przecież tu wszędzie dookoła tylko woda i woda, nic ciekawego.
Z góry
Na co patrzę? Na kraty. A między kratami widzę jak Świna wpływa do Bałtyku. Dostrzegam też mały, jak pionek na planszy znak nawigacyjny na zachodnim falochronie. Jesli obejdę latarnie dookoła widzę też portowy charakter miasta.
65 metrowa wieża zaprowadzi Cię najwyżej z wszystkich możliwych do obejrzenia latarni na szlaku. Może też pokazać coś innego. Gdy wychodzę z budynku, na nasłonecznionej ławce siedzi mężczyzna ubrany w rowerowy stój. Jego ekwipunek wskazuje, że również zamierza przejechać szlak. Pije piwo z kolegą uwidaczniając co jakiś czas swoją sztuczną nogę od kolana w dół. Zanim ruszę żegnam się na starcie, choć ta droga zdaje się nie być aż tak wymagająca, a jednak w tym momencie czuje wdzięczność.
Niechorze
Nie o latarnie tu chodzi
W Niechorzu jestem drugi raz na rowerze. Różnica czterech lat i głowa zaczyna porównywać. A zmieniło się wiele. Okiennice w latarni mają odświeżony kolor, pojawił się duży biały napis „Niechorze” przy którym nagminnie ktoś się fotografuje. Jest również mnóstwo straganów i lepiej zagospodarowana zieleń. Muzyka techno miesza się z indiańską melodią. Flet nadaje łagodności bitom, które otaczają mnie teraz niemal z każdej strony. Własnie na latarnie idzie grupa młodzieży z potężnymi JBL-ami, które zwisiają im z ramion. W namiocie z indiańską łagodnością który mijają, można kupić płyty z muzyką oraz bransoletki i rzemyki na ręce, dlatego niektórzy przystają na moment nieświadomie remiksując płynące zewsząd brzmienie. Śniady mężczyzna ciągle się uśmiecha, pokazuje gadżety rozmawiając z kobietą obok, która własnie przewraca z prawej na lewą karkówkę.
Gdy przypinam do stojaka rower i chce usiąść na jednej z ławek, nie znajduje dla siebie miejsca. Nie słyszę też niczego oprócz spluwania śliny i wulgarnej kłótni o kolejny utwór na playliście telefonu. Kobieta z dzieckiem na ręku patrzy na mnie zakłopotana.
Kołobrzeg
Za każdym razem gdy przyjeżdżam do Kołobrzegu zastaje ten sam konfrontujący widok. Zahipnotyzowanych młodych ludzi tańczących gdzie popadnie podczas trwania festiwalu “Sunrise” i mieszkańców sanatorium spacerujących deptakiem. Z jakiejkolwiek perspektywy na to nie spojrzeć, mieszające się epoki z całym kolorytem ulicznych malarzy, dziewczyn zaplatających warkoczyki i wypalających pamiątkowe kubki, a przede wszystkim wczasowiczów to doskonała opowieść o polskich wakacjach nad morzem pachnących rybą, kebabem i piwem.
Po 150 kilometrach nie czuje tyłka. Iśka u której nocuje w Ustroniu Morskim podaje mi zasłużoną porcją gulaszu sojowego i podsuwa wazelinę niczym szamańskie antidotum. Oby jej zastosowanie przywróciło mi moc.
Na szczycie latarni biorę głęboki oddech. Widzę miasto, oddycham nim, ale jeszcze nie tego szukam.
Gąski
Darłowo
Jarosławiec
Pod latarnią w Jarosławcu wykonałam kilka zdjęć z telefonu, które niczym nie przypominają, że stoję właśnie pod kolejnym ważnym dla mnie punktem w drodze. Rusztowanie całkowicie zakryło wieżę. Dookoła mnóstwo charakterystycznych dla zakazu biało-czerwonych taśm i żółtych tablic informujących o trwającym remoncie. Widok z latarni niczym skopiowany z innych bliz (z kaszubskiego latarnia) położonych w mieście. Ruchliwe o tej porze roku ulice, tryskająca fontanna przy której chłodzą się turyści i mnóstwo budynków przytulonych do siebie. Morze dostrzegam na samym końcu. Pod latarnią spotykam chłopaka, uporczywie utrzymującego wzrok na moim biuście, tak samo jak ja przemierza szlak latarni morskich w drugą stronę, od Wejherowa do Świnoujścia. Nic jednak nie zatrzymuje mnie na dłużej w tym miejscu, zaspokajam głód, sprawdzam dalszą trasę i siadam na rower. Po drodze najciekawsze staje się obserwowanie życia turystycznego. Rozwieszone na sznurku ubrania i ręczniki ocieplają to miejsce przynajmniej o kilka stopni.
Ustka
Widok z latarni w Ustce był dla mnie żywym odbiciem krajobrazu z Darłowa, za wyjątkiem pogody, która w kilka chwil zagwarantowała wczasowiczom ochłodę. Położenie wieży – wschodnia część falochronu u ujścia rzeki Słupia do morza. Kolorowo ubrani ludzie przesuwają się po deptaku jak mrówki. Świat miniatur w którym przez chwile trwasz, nie daje się przesunąć i uporządkować, kiedy zejdziesz na dół stajesz się ponownie jego częścią.
Klif Orzechowo
Robiło się już późno gdy dotarłam na klif Orzechowski. Oparłam rower o drzewo i niemal natychmiast ochrzciłam to miejsce najpiękniejszym jakie do tej pory widziałam na polskim wybrzeżu. Charakteryzował je spokój, zapach i kolor. Dominowały buki roztańczone wiejącym od morza wiatrem. Energia tego miejsca nie pozwalała mi narzekać, ani denerwować się, że prawdopodobnie przyjdzie mi dojechać do Czołpina już o świetle rowerowych lampek. Oparłam rower przy jednym z pochylonych drzew. Spojrzałam w dół, na plaży było tylko kilka osób. Ktoś leżał zakryty parasolką w czerwono-białe paski, inni spacerowali wolno wzdłuż plaży. Czułam, że po prawie 250 kilometrach zaczynam odnajdywać ten naturalny stan którego szukam, miejsc niezadeptanych, nadal żywych, gdzie dominują lasy, piasek pozbawiony petów, a natura ma jeszcze sporo do powiedzenia.
Czołpino
Pedałuje po zmroku. Dostrzegam zmierzające w moją stronę ostatnie pulsujące światło rowerowe i wpadam w czarną otchłań sosnowego boru. Zaraz potem kończy się asfalt i zaczyna piaszczyste podejście. Próbuje pokonać z rowerem drewniane schody prowadzące do latarni, ale mój wysiłek idzie na nic. Próba druga, pchanie rowerowego dobytku z lewej strony schodów mało widoczną ścieżka. Jestem spocona, pulsuje mi głowa i zaczyna brakować sił. Jestem już bliska odpięcia sakw i wnoszenia każdej części bagażu osobno na górę. Chociaż do latarni pozostało nie więcej niż 400 metrów nie wyobrażam sobie dalszej walki o każdy metr. Kiedy już decyduje się na przypięcie roweru do drzewa i uporanie się z trudnościami w inny korzystniejszy sposób, dostrzegam mężczyznę zamykającego bramę Domu Latarnika.
Nadal męczę się z rowerem dlatego nie zauważam, że zmierza w moja stronę. Nasze spotkanie to dość komiczny obrazek. Ja z upartością osła próbuje ruszyć z miejsca pchając (jednak!) rower z potem na czole, on z kocem pod pachą przygląda się mojemu wysiłkowi pytając czy przypadkiem nie pomóc. Początkowo snuje czarne wizje, że to leśniczy lub latarnik, któremu jeśli powiem prawdę o moim zacnym planie spędzenia nocy na plaży ukarze mnie srogim mandatem. Ale w tej chwili wszystko mi jedno. Mówię bez ogródek skąd jadę i jaki mam plan na wieczór, a ku mojemu zdziwieniu odpowiedź jest serdeczna i całkiem podobna do mojej – też idę spać na plażę. Po kilku minutach szarpania się ze sobą i rowerem poddaje się i pozwalam sobie na dodatkowe wsparcie. Czuje ulgę, gdy wspólnymi siłami docieramy pod latarnie. Rafał jest sympatycznym mężczyzną po pięćdziesiątce, w swojej zielonej koszulce wygląda na człowieka oddanego naturze, minimalistę, za to w żaden sposób nie budzi skojarzeń artysty. W kilka minut rozwiewa moje nadmuchane myśli i wyjaśnia, że jest tutaj w pracy, tworzy płaskorzeźbę parku krajobrazowego w którym właśnie jesteśmy.
– Za chwilę pojedziesz w dół, niecały kilometr i dotrzesz do brzegu, jeśli będziesz chciała spotkamy się przy zejściu. Zjazd niewielką ścieżką pośród sosen jest jedną z najprzyjemniejszych rzeczy wieńczących dzień. Drugą okażę się później znajomość z rzeźbiarzem. Zjeżdżając, czuje lekki wiatr otulający zmęczoną twarz. Pomimo wystających korzeni rower mknie w dół i niemal natychmiast docieram na plażę. Jeszcze strome podejście w piasku i kłaniam się do pasa morzu.
Rozmawiamy z Rafałem do nocy. Ukryci za wydmami opowiadamy sobie o tym co nas tu sprowadza, pcha i inspiruje w życiu. Kiedy budzę się po szóstej dostrzegam go pływającego między falami. By nie dokładać sobie wysiłku kolejną wspinaczką z rowerem decyduje, że do Łeby pojadę wzdłuż brzegu, dlatego zostawiam rower w miejscu noclegu i wspólnie z Rafałem idziemy na latarnie. Mam czas, nie spieszę się, mam też wodę (przynajmniej, wtedy wydaje mi się, że mam jej wystarczająco).
Czołpińska latarnia zachwyca mnie usytuowaniem i brakiem turystów. Gdy docieramy pod ceglaną wieżę jest nas czwóro.Ja,Rafał, pracownik z obsługi i chłopak, którego mijałam już wcześniej w drodze, prawdopodobnie również przemierzający Szlak Latarni Morskich.
Za wejście na latarnie płacę najmniej z wszystkich odwiedzonych latarń do tej pory, koszt 4 złotych, a widok wart więcej niż tysiąc najpiękniejszych, kojących słów. Widok z tarasu na Słowiński Park Narodowy, na wydmy czołpińskie, przybrzeżne jeziora i dziką ścieżkę, którą wczoraj zmierzałam w mroku budzi moje zadowolenie. To co wydawało się wczoraj mozolne i bezsensowne dziś w świetle południa okazuje się nagrodą za włożony trud.
W drodze do Łeby
Buch jak gorąco, uff jak gorąco! Dobrze, że jadę wzdłuż morza. Wysmarowana pięćdziesiątką co jakiś czas szukam ukojenia w jej mokrej, zimnej wodzie. Po piętnastu minutach pedałowania schnę, zapominam posmarować się na nowo, dlatego za dwa kilometry znów zanurzę się w zielonakowo-niebieskiej tafli. I tak do oporu, do czerwoności moich ramion, których koloru jeszcze nie zauważam, do bólu spieczonej skóry słońcem, którego skutków jeszcze nie czuje.
Mijam dwie martwe foki leżące przy brzegu. Jednej ciało uległo już mocnemu rozkładowi. Widok, który nie tylko budzi wstręt, ale daje do myślenia co mogło się z nimi wydarzyć.
Na odcinku ponad piętnastu kilometrów nie spotykam żadnego człowieka, jest pusto, jakby nagle tego upalnego lipcowego dnia zamarła północna część Polski. Kończy mi się woda, właściwie wypijam wszystko, źle wywarzając ilość do kilometrów jakie mam jeszcze przed sobą plus jazdę na odsłoniętej przestrzeni w najgorszym popołudniowym słońcu. Ostatnie kilometry do Łeby, a właściwie cywilizowanego wyjścia z plaży, wyglądają niezbyt pokrzepiająco. Pcham rower między ludźmi, psami, zabawkami, a kiedy już dostrzegam budkę z zapiekankami przychodzi mi skorzystać tylko z kilku centymetrów wolnej przestrzeni między jednym, a drugim parawanem. Ludzie niezbyt uprzejmie spoglądają na dziewczynę pchającą rower w piasku. Mam wrażenie, że niewygodne staje się dla nich patrzenie na mój wysiłek. Tędzy mężczyźni z butelką piwa w ręku leżą rozkraczeni na ręczniku, spoglądając z dziwieniem spod ciemnych okularów. Ilość wypowiadanych słów na minutę o tej samej treści: przepraszam, przepraszam, przepraszam, budzi we mnie niechęć. Większość osób nie reaguje, albo ma opóźnienie w przekazie. Staram się być uprzejma choć jestem zmęczona i myślę tylko o zimnej coca-coli z lodówki do której zmierzam. W końcu z oblepionym od piasku łańcuchem (sic!) docieram do ruchliwego stoiska z hot-dogami, zapiekankami, goframi, lodami i niecierpliwymi klientami. Spoglądam na lodówkę z dozą pożądania i nadziei i kiedy już wieńczę w dłoniach smukłą, zimną butelkę, moje gardło chciałaby ją połknąć całą.
Stilo
Pod latarnią Stilo rozładowuje się mój telefon, nastawiam się, że do celu bedą prowadzić mnie teraz wszystkie znaki na ziemi i niebie. Ale w miejscowości Stilo od której latarnia oddalona jest o 5 kilometrów już tych znaków brakuje. Droga do wieży jest piaszczysta i ukryta między sosnami, co kilkanaście metrów zatrzymuje się i upewniam pytając spacerowiczów czy zmierzam we właściwym kierunku, bo na odcinku zdecydowanie brakuje tablic informacyjnych. Potem tradycyjnie podjazd i jestem u bram jednej z najbardziej charakterystycznych latarń polskiego wybrzeża. Po lewej samochód TVN-u, dziennikarka na ławce odpoczywa po materiale wpatrując się badawczo w kufer, który dźwigam. Ruch prawie zerowy, kilka rodzin schodzących z latarni i docierających do jej podnóża.
Drzwi wieży maja w sobie coś ze wzorów chińskiego smoka, albo kolor czarno-czerwony budzi we mnie dalekowschodnie skojarzenia. Stopniowo pnąc się coraz wyżej zmienia się też wnętrze, z delikatnej różowej deski wyłania się na kolejnym piętrze surowość obiektu z widocznymi śrubami i mocowaniami. U góry kolejny widok który zapiera dech. Przez kilka minut wpatruje się w szalejącą na wietrze flagę zawieszoną na laternie, sercu latarni morskiej z której bije źródło światła. Mam pokusę zostać tutaj dłużej, ale bez nawigacji kluczenie po zmroku nie jest wpisuje się w moją obietnicę odpoczynku. Bateria podładowana przy kasie na 9%, i niech to wystarczy na spokojny sen.
Rozewie
Najbardziej znany przylądek w Polsce? Rozewie. Do niedawna uważany za najdalej wysunięty na północ punkt Polski, dziś wiemy, że to miejsce leży w granicach wsi Jastrzębiej Góry, gdzie obecnie nosi nazwę Gwiazda Północy.
Zatrzymałam się przy pomniku, a właściwie dużym głazie z tablicą symbolizującą wyznacznik punktu, oparłam rower i podeszłam jak najbliżej barierek wzdłuż leśnego wąwozu określanego Lisim Jarem. Młode małżeństwo przekraczało drewniane płotki by jak najlepiej uchwycić plażowy krajobraz. Kolorowa tęcza rozlana na żółtym piasku. Parawan przy parawanie, fortyfikacje jak w wielu innych polskich kurortach, to jest „mojsze niż twojsze”, coroczna widowiskowa egzotyka nadmorskich miejscowości. Jeszcze chwilę siedziałam w cieniu drzew przyglądając się starszemu mężczyźnie z gazetą w ręku. Potem skierowałam się do latarni.
Na Rozewiu można zobaczyć coś więcej niż samą blizę (z kaszubskiego latarnia). Jej wnętrze to muzeum z przekrojem latarni morskich od starożytności do czasów współczesnych. Na samej górze mamy tylko kilka minut na rozejrzenie się dookoła, głównie dlatego, że kopuła jest oszklona i w okresie wakacyjnym nawet znajdująca się tam klimatyzacja nie jest w stanie zapewnić nam komfortu. Na terenie najstarszej budowli na polskim wybrzeżu znajdują się również inne budynki, które można odwiedzić w cenie biletu. Między innymi maszynownie i galeria z marynistycznym malarstwem, a nieopodal w cieniu drzew kryje się druga, już nieczynna latarnia.
Bardzo żałuje, że dopiero w Rozewiu pojawia się tablica informująca o możliwości zdobycia odznak Miłośnika Latarni Morskich. Być może dlatego, że obiekt i znajdujący się w pobliżu Rezerwat Przylądek Rozewie cieszy się sporym ruchem turystycznym, latarnia jest zadbana i jak mniemam całkiem niedawno odnowiona. Mimo wszystko szkoda, że znaków informujących o istnieniu szlaku Latarni Morskich jest jak na palcach policzyć, w przeciwieństwie do piętrzących się bilbordów reklamujących nowe mieszkania deweloperskie przy wybrzeżu.
Hel
Miasto wspomnień. Mając dziewięć lat pojechałam na wakacje nad morze z wujostwem. Mieszkaliśmy w Chałupach nad zatoką Pucka, jeden z dni poświeciliśmy na zwiedzanie latarni w Helu i odwiedziny fokarium. I nic by tych pięknych planów nie rozwiało gdyby nie złodziej, który w drodze na latarnie, jeszcze wtedy spragniony widokiem telefonu komórkowego z antenką, wyrwał go z paska zapiętego na biodrach wuja. Najzabawniejszy zaraz po powrocie okazał się fakt, że złodzieja mamy nagranego na kamerze z którą wuja spacerował maniakalnie filmując wszystko.
I to był pierwszy raz kiedy nie udało mi się dotrzeć na helską latarnie. Kolejny nastąpił czternaście lat później, gdy odwiedziłam ponownie Hel po autostopowej przygodzie do Gdańska. Zbyt duża kolejka i wewnętrzne niezadowolenie sprawiły, że cofnęłam się na pięcie. I nadszedł moment na trzecią próbę „zdobycia” latarni. Już jestem spóźniona. Z arbuzem zawieszonym na kierownicy próbuje przypiąć w tempie ekspresowym rower do stojaka i ustawić się do rosnącej kolejki na latarnie. Nigdy nie przypuszczałam, że po osiemnastu latach czekania dostanę od losu tylko 10 minut za zajrzenie w głąb latarni. Spieszę się na prom, który odpływa wkrótce do Gdyni, następny za półtorej godziny, a jeszcze przede mną droga do Gdańska. Nie robię żadnego zdjęcia. Ani na zewnątrz ani w środku, nie czuje też by zależało mi na sfotografowaniu tego miejsca. Jednocześnie cieszę się, że powiedzenie – do trzech razy sztuka, ma tutaj rzeczywiście prawo bytu.