#polskamojepodworko #mazowsze
Zamykam oczy. Wdycham coś więcej niż powietrze. Napełniam płuca całym małomiasteczkowym majestatem letniskowego miejsca w którym przez prawie dwa tygodnie pomieszkuje w pokoju 26. To prawie jak w domu (mieszkam pod tym samym numerem).
Zajmuje lokal z telewizorem który kurzy się nieużywany, bo częściej wpatruje się w wiszące po obu stronach pokoju obrazy, gdzie na jednym z nich kwiaty ukochanej piwonii wręcz wysypują się do mojego łóżka.
Mam ze sobą rower, dlatego nie brakuje mi niczego. Mam dwie roześmiane lokatorki i znów studencki smak życia jak za dawnych lat mieszkania na stancji. Mam ulubioną Panią recepcjonistkę i miejsce na rower za rolapem reklamującym usługi SPA.
Kiedy budzę się, niemal zawsze towarzyszą mi ptaki. Mogę iść za ich głosem w korony sosen lub przespać najlepszy koncert, chcąc wyssać do cna energię z każdej dodatkowej godziny bezczynności. Mam wybór. Dlatego decyduje się doświadczać. Żyć. Nie marnować talentu ciekawości, choć tak miękka pościel i tak obolałe nogi. Wychodzę na spotkania, na podwórko rozmów w miejskiej siłowni, porannych toalet psinych księżniczek, luzu wczasowiczów, popijających przy trenażerze nóg szklankę rozpuszczalnej. Jest sielsko i rodzinnie. Są pozdrowienia wśród stałych bywalców i przekleństwa pod nosem, gdy młody chłopak wykłada kolejne butelki z kosza. Chyba nie lubi swojej pracy. Musi zbierać pety po tych co tutaj się wczoraj dobrze bawili.
Na rowerze jest podobnie. Nie sposób poczuć rutynę będąc zanurzonym w doznaniach jakie niesie droga. Wyjeżdżając z Kozienic mimowolnie coś puszczam. Jadę w dawne osady olęderskie, odwiedzam Matkę Boską od śliwki, ukrytą w konarach fioletowych owoców. Wskakuje w region Puszczy Kozienickiej oddychając lasem i zapachem gorącego piasku w duktach. Jestem świadkiem zwykłego poranka u zwykłych ludzi. Zrywających ogórki gruntowe przy disco polo. Rozmów bez pospiechu prowadzonych w sklepie i przed sklepem. Przeżywam to w jakiś sposób szczególnie. Chce wejść na każde podwórko jak swoja, wypytać, pogadać.
Przyspieszam, jest zaraz siódma gdy podjeżdża samochód z piekarni „graham”, a kury podskakują przestraszone na sygnał klaksonu, chociaż ten dźwięk jest im bardzo znany. Blaszane ściany przystanków mówią, że stoją tu mocno za legią. A Panowie w kraciastych koszulach oparci o rowery, toczą żartobliwe dysputy.
Gdy zajeżdżam do Świerży Górnych zerknąć na przeprawę promową na głównym nurcie Wisły, zastaje odpust w parafii św. Krzysztofa. Jest wata cukrowa i całe budy z różowymi pudełkami, kuszące małe dziewczynki zawartością długowłosych podróbek Barbie. Tony plastiku, które bawią, sprawiają radość i iskrę w oczach dziecka.
Znów budzi mnie alarm w telefonie. Zmywam ostatnie resztki snu i gnam na szutrowe drogi, na wały pustyni Wisły. Moczę nogi i nie dowierzam w wysuszone na wiór muszle i patyki nie mogące się doczekać aż znów jakaś siła sprawi, że będą niewidoczne i tajemnicze. W Piotrkowicach gdzie zagaduje niejednego w tej wsi Piotra jest cicho, pusto i sucho.
Krzyczę w końcu znad wałów z wiarą, że facet na rowerze z czerwoną koszulką z napisem Polska, usłyszy mnie.
Co z tą Polską? Co z tą Wisłą?
Proszę Pani, w 83 roku jak przyszła woda to z wału na kolanach można było kapeluszem zgarniać, a teraz jeżdżą tu quadami- odpowiada.
Na środku podwórka do którego wrota otwarte są na oścież, ktoś doi kozę. Malwy prężą się dumnie przy wschodzącym słońcu. Na ulice wychodzą zwykli niezwykli. Otwierają okna, wypełniają swój dzień tonami rzeczy niezauważalnych i zbyt banalnych by mogły cieszyć zabieganego człowieka.
Mówią dzień dobry i wierzę im że to słowa święte i prawdziwe, a nie tylko zwrot grzecznościowy.