24.12.2017 r. Wigilia, Taszanta
Jest duże prawdopodobieństwo, że dwójka celników, którzy w nagrzanym samochodzie czekali na nasz dojazd do granicy słuchając radia i palac papierosy, a potem za wszelką cenę próbując pokazać swoją władzę, zostali zmuszeni do poinformowania naczelnika o naszym planowanym noclegu przed budynkiem hotelu. Byliśmy bardziej zdeterminowani niż zakładali. Bardziej wkurzeni niż zmarznięci, a może właśnie wkurzeni bo zmarznięci i to na tyle poważnie, że nikt nie powstrzymywał się by, zaklinać ich w diabli na hotelowym korytarzu gdy negocjowaliśmy cenę. Być może obawa, że będzie problem, że zamarznie na granicy rosyjsko-mongolskiej piątka Polaków (nie Niemców!) jawiła się w głowach funkcjonariuszy i naczelnika już na komendzie po przekazanych wieściach. I kiedy takie osoby mają władze i decyzyjność, nagle sprawy mogą nabrać cudownego obrotu, a cena za nocleg może okazać się wręcz promocyjna.
Tak więc lądujemy z powrotem w taszanckim hotelu “no name”. Budynek na planie prostokąta z dominującym drewnem, ekskluzywnymi ściennymi grzejnikami i telewizorem cienkim jak papier za to z krótkim kablem. Jednym słowem luksusy, których na ten moment nie potrzebujemy, ale jest miło i przytulnie, gdyby nie fakt na jakich zasadach tutaj funkcjonujemy. Z jakiś niewiadomych przyczyn hotel otoczony jest drutem kolczastym. A nam przysługuje wyjście do oddalonego sklepu o dobrych kilka kilometrów, tylko przez wybrane dwie osoby. Każdy nasz ruch śledzi ożywiona i już teraz uśmiechnięta recepcjonistka, jednak nadal nie pozostawia złudzeń, że to przyklejona mina na czas pobytu. Luśka pozostaje na zewnątrz biegając po okolicy.
Od rana na naładowanych telefonach korzystając z wifi słuchamy świątecznej playlisty. Po raz pierwszy czuje nastrój świąt. Suszymy spiwory, robimy pranie, notatki, spisujemy wszystko co pozostało w głowach, a czego nie pozwoliło wcześniej utrwalić zmęczenie. Popołudniu Rafał i Mati opuszczają pod kontrolą hotel, a babska część załogi ustala wieczorne menu czyli wszystko co mamy ze sobą plus to co uda się kupić w sklepie. Jest barszcz z torebki i prezenty od liderki. Snicers i mini fiolka z perfumami, które cieszą stukrotnie bardziej niż nie jeden upominek w Polsce pod choinką. Do późna śpiewamy też kolędy, wszystkie jakie widnieją w podarowanym przez Uli mame kolędniku, jednocześnie nie czując, bym coś utraciła, bym czegoś była pozbawiona spędzając święta tutaj, na granicy, otoczona drutem kolaczastym.