25.12.2017 r. Taszanta, granica rosyjsko-mognolska
Można by długo pisać jak bardzo poczuliśmy oddech Rosjan na plecach przekraczając granicę. Dwugodzinne maglowanie i pytania o politykę czy nazwiska osób u których nocowaliśmy w drodze, bardzo wybiły nas z tropu. Doskonale pamiętam moment gdy urzędniczka za plastikową szybką otwiera paszport, spogląda na mnie i każe mi oderwać tejpy do kontroli, ale jednoczesnie chowa spojrzenie kiedy pociągam za jeden z nich rozciągając skórę na boki. Zaraz potem pojawia się drugi pracownik. Zerka na nazwisko w dokumencie i pyta czy być może jestem spokrewniona z Ksenią Sobczak, celebrytką która całkiem niedawno ogłosiła start w wyborach prezydenckich w Rosji. Najbardziej dziwne wydaje się, że w małej Taszancie, gdzie w ciągu dnia granicę przekracza kilkanaście pojazdów czekały na nas skanery RTG i od groma celników. Jedni zadawali pytania, drudzy prześwietlali sakwy, a pozostali bacznie obserwowali rowery.
Jednak najtrudniejsza w tym wszystkim okazuje się utrata psa-Luśki. Nie zdołała przedostać się przez toporne, podwójne bramy. Przestraszoną ktoś przegnał z ogrodzonego terenu. Gdy funkcjonariusz otworzył szeroko stalowe wrota wyjechaliśmy w nicość, która miała zapach kurzu i kolor piasku. Długo jeszcze obracaliśmy się za sobą podświadomie czekając aż Luśka dobiegnie do naszych kół. Straciliśmy naszą przyjaciółkę.
Luśka – syberyjska husky przebiegła z nami ponad 300 kilometrów. Była naszą bohaterką.
Opuszczając ostatni przygraniczny patrol jeden z celników oddając paszporty dumnie krzyknął na pożegnanie: „Auf Wiedersehen.”
Po dziesięciu kilometrach jazdy przez ziemię niczyją docieramy do kolejnego azjatyckiego państwa- Mongolii. Przed budynkiem kontroli celnej otrzymujemy kiwtek, który należy wypełnić i przekazać przy wejściu, ale nie bardzo wiemy, co z nim zrobić, co zaznaczyć, a czego nie. Celniczka widząc nasze zdezorientowanie pomaga nam dojść do ładu z mongolską biurokracją. Po raz kolejny trafiamy do okienka za którym kobieta tym razem zalotnie rozmawia z młodym mężczyzną wymieniając z nim częściej wzrok niżeli z moim paszportem. W końcu pyta – Marka? kolor pojazdu? Kross, black and yellow – odpowiadam uśmiechając się pod nosem. Naszych rowerów nikt nie sprawdza. Na poczekalni trzęsiemy się z zimna mimo, iż mamy na sobie kilka warstw ubrań i siedzimy w pomieszczeniu. Zmęczenie i emocje dają się wez znaki. Czekamy na zgodę na wjazd, ale pijany funkcjonariusz, który robi na korytarzu coraz głośniejsze zamieszanie macha byśmy jechali dalej. Z chwili na chwilę niebo granatowieje. Podejmujemy decyzje by wyjechać poza graniczne miasteczko i dopiero tam rozbić obóz pozostając poza zasięgiem ciekawskich. A jest ich sporo. Gdy zatrzymujemy się w przydrożnym barze grupa mężczyzn nie potrafi odkleić wzroku od nas i naszych pojazdów. Próbują zagadać, ale okazuje się, że znają tylko kilka słów po rosyjsku. W dusznym, ciasnym pomieszczeniu z piecem i kilkoma stolikami patrzymy na siebie dyskutując w swoich językach. Zastanawiam się o czym rozmawiają, oni pewnie robią to samo. W powietrzu unosi się zapach baraniny, zapach, które już na dobre zapiszę się w naszej mongolskiej przygodzie.