Odwiedzam dawne miasto królewskie pierwszy raz świadomie, bo ostatni wyjazd do Gniezna bez przekonania i zainteresowania odbyłam bodajże w czwartej klasie podstawówki. Z tamtych dni zapamiętałam Ottona III, drzwi gnieźnieńskie i duży, ciężki jak się patrzy budynek muzeum początków Państwa Polskiego. Tym razem jestem w Gnieźnie jakiego nie znałam do tej pory, jakie tylko przelotnie mijam na trasie jadąc w Polskę. I z dozą ciekawości zatrzymuje się, by z mojej perspektywy sympatyka miejsc poza szlakiem, przyjrzeć się miastu trochę głębiej.
Katedra Gnieźnieńska
Gorące popołudnie, żar leje się z nieba. Zaglądamy do katedry by przypomnieć sobie jak ważnym obiektem jest dla tysięcy odwiedzających katedra Gnieźnieńska, a także by przytulić się do jej chłodnych murów i poczuć specyfikę tego miejsca. Wybieramy najpospolitszą opcję biletową: drzwi, podziemia i taras widokowy. Krótko mówiąc, nie należę do długodystansowców jeśli chodzi o zwiedzanie, bynajmniej nie w takiej formie. Zaczynamy od wejścia do gotyckiego portalu. Zachwycam się najpierw wprawną mową Pani przewodnik, która już zdecydowanie bardziej szkoli dykcję i oddech, niżeli wiedzę o zapisanym na drzwiach życiu św. Wojciecha. Potem przeglądam scena po scenie skrzydła z płaskorzeźbami. Mam kilka pytań z działu koronacja, ale boje się przerwać monolog przewodniczki i wychodzę z pytaniem bez odpowiedzi, które później spacerując rozwiązujemy jak Sherlock Holmes, tylko, że z lodami w ręku.
Gdy schodzimy do podziemi chłód jeszcze mocniej koi ramiona. Patrzymy na odkryte grobowce, w tym mały grobek dziecka, którego głębokość ktoś ewidentnie chciał sprawdzić wkładając tam swojego buta. Zyskujemy też informację, że Ignacy Krasicki (ten Krasicki, nie żaden inny) którego znamy z wierszy i bajek spoczywa wśród arcybiskupów gnieźnieńskich. Nie dlatego, że był zasłużonym dla królestwa, ale z jakże prozaicznego powodu, ponieważ sam był arcybiskupem.
Na dwie wieżę, a właściwie jedną, udostępnioną do zwiedzania wchodzimy pokonując 239 schodów. Na tarasie widokowym jesteśmy same. Krajobraz przypomina mi ten z dzwonnicy św. Marka na placu w Wenecji, wprawdzie nie ma widoku na Grand Canale, ale spójnym elementem tych miejsc jest pomarańczowa dachówka. Najistotniejsze na tarasie okazuje się to co tylko pozornie jest ukryte pod farbą, ale nadal na tyle zauważalne by się temu przyjrzeć. To podpisy. Rok 1951. Budowniczy, którzy wznosili na nowo jedną z wież zniszczoną wskutek pożaru, zapoczątkowanego pociskiem artylerii radzieckiej podczas II wojny światowej.Ich wkład i trud, istnieje tam namacalnie. Schodząc, pod machiną napędzającą dawniej zegary istnieje drugi, bardziej widoczny wydłubany w betonie podpis dekarzy. Historii nawet tej smutnej nie powinno się zacierać. Znajduje również mnóstwo fresków współczesności. W tym wyznań, zakochanych w sobie Kaśki i Borka, Sylwii i Romka. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, czy zapisana w starych murach katedry miłość będzie tak samo długowieczna?
Trakt królewski w smartphonie
Istnieje mnóstwo aplikacji ułatwiających nam życie i poruszanie się w podróży. Szczególnie kiedy wyjeżdżamy do obcego nam miasta i chcemy poznać najlepsze, najsmaczniejsze i najciekawsze miejsca. Korzystamy z nawigacji, mobilnych płatności i sprawdzamy opinie najlepszych knajp, a to wszystko umożliwia nam już teraz powszedni jak chleb smartphone z kilkoma dopasowanymi do naszych potrzeb aplikacjami.
Co się dzieje, jeśli w smartphonie skoncentruje się historie z dobrą zabawą, edukacja z technologią?
Powstaje aplikacja godna nominacji do„Oskarów” polskiej branży mobile czyli „Królika Goń”. Miejska gra, dzięki której zarówno młodszy jak i starszy turysta może zapoznać się w inny, ciekawy sposób z elementami Traktu Królewskiego, sprawdzić się w quizie, a co najbardziej mobilizujące, zdobywać punkty za każdą dobrą odpowiedz, odwiedzony obiekt lub figurkę królika czy posąg króla. Obecność tych ostatnich, to nie tylko kusząca zdobycz w naszej aplikacji, ale przede wszystkim wiedza i ciekawostki, jakie przyjemniej przyswaja się w terenie, eksplorując przestrzeń miejską.
Posąg Wacława II na placu Józefa Piłsudskiego
W mojej opinii aplikacja nie tylko ułatwia zapoznanie się z najważniejszymi miejscami w Gnieźnie, ale daje dużą swobodę w ich odkrywaniu. Zabiera też w miejsca, w których nie tylko dąży się do „spotkania królika”, ale styka się z elementami dawnej architektury jak i samą architekturą, która ze względu na kunszt wykonania i historię, niemal zawsze budzi we mnie respekt i sentyment.
Królika GOń
Królika GOń
Aplikacja nieźle zakręciła nam w głowach i kilometrach, a przy tym w niebanalny sposób (taki jak lubię) zaprowadziła nas do ponad 60 miejsc, 15 królików i 5 posągów królów, a przede wszystkim ograniczyła korzystanie z często mało interesujących przewodników czy tablic informacyjnych.
Coś więcej niż tylko katedra
To co szczególnie zwraca mogą uwagę w tym mieście to ilość kościołów, choć nie powinno mnie to dziwić, ponieważ to pierwsza metropolia kościelna, a także siedziba arcybiskupów i prymasów Polski, jednak każdy jakby z inną, własną historią czerpiącą z jednego źródła. Gniezno ma też coś oryginalnego. Charakterystyczne tablice z nazwami ulic, które przyciągają chociażby swoją królewskością, nie tylko ze względu na przewagę królów w nazwie.
Wszyscy jesteśmy królami
Popołudniu siedząc z roztapiającymi się lodami w ręku doświadczyłam ulicznego grania. Nie był to przystojny mężczyzna z ochrypłym głosem i gitarą, ale upośledzona dziewczyna zbierająca na podróż do ziemi świętej. Rozpoczęła swój koncert od „Widziałam orła cień”, ale druga zwrotka uleciała jej gdzieś w połowie wraz z upalnym powiewem. Kiedy w repertuarze pojawił się utwór De Mono i zabrzmiały słowa tekstu „Kochać to nie znaczy zawsze to samo.” Pomyślałam, że trafiłam na najlepszy koncert w mieście, choć niekoniecznie czysto zaśpiewany. Dobrze, że śpiewa się nadal takie piosenki, choć dałabym głowę, że wtedy nie wielu zastanawiało się nad jej sensem. Dobrze, że śpiewa się je w Gnieźnie w mieście królewskim i w Polsce, gdzie jeszcze za mało kochamy by nie tracić czasu na spory. Być może niepotrzebnie doszukuje się w tym wszystkim puenty, ale spotykając odważną, dorosłą już kobietę wychodzącą po swoje marzenia na ulice, której sprzęga właśnie głośnik z mikrofonem, a upał błyskawicznie moczy chustę na głowie, oddaje jej taki sam ukłon jak królom śpiącym w katedrze. Ich posągi w różnych częściach miasta są nadal żywe, bo za dnia niemal każdy fotografuje się z ich facjatą, lub siada im na kolanach. Ale czy potrafimy zobaczyć jeszcze w Gnieźnie zupełnie coś innego lub kogoś innego? Odkryć coś niekoniecznie turystycznego.