26.12.2017 r. Mongolia
Dni zaczynają się zlewać w jeden. Monotonia jazdy w bezkresie jest jak mantra, powtarzający się krajobraz przenosi Cię gdzieś głębiej w siebie.
Jest niemal pusto, tylko co jakiś czas, godzinę, a może dobre kilka godzin, na drodze o której istnieniu nie mieliśmy pojęcia pojawia się samochód z bagażem aż po sam dach. Poprzedniej nocy odpoczywając już w namiotach usłyszeliśmy warkot ciężarówki, jednocześnie wątpiąc czy aby napewno rozbiliśmy się w dobrym miejscu, a nie na jednej z dróg których tutaj w Mongolii jest nieskończenie wiele. Podążamy w kierunku nieznanym. Nie ma żadnego znaku, a o istnieniu życia na tym stepie mówi tylko linia elektryczna, która jest naszym wyznacznikiem. Krajobraz jak z marsa.
Nie mamy jednak szczęścia. Teren płaski, ale mnóstwo kamieni odpryskuje od naszych kół, a jeden z nich dobija już mocno nadszarpniętą kondycję przerzutki Matiego. Przychodzi moment w którym po raz drugi trzeba zaufać sile nóg i prostocie technologicznej robiąc single speeda, czyli tworząc rower o jednym przełożeniu. Niestety temperatury nie sprzyjają zapinaniu łańcucha, a każdy z nas jest świadomy, że postój to kolejna utrata ciepła i próba jej odzyskania.
Z opresji wychodzimy po dobrej godzinie. Puchowe kurtki zyskują nowe dziury i ślady po smarze, a my lekcje, że trzeba się uzbroić w pokorę przemierzając bezkresy Mongolii.
Spotykamy na swojej drodze pierwszych ludzi, jest to niemal tak dziwne uczucie, że chciałabym rzucić się im w ramionach, ale kończy się na kolejnym wpatrywaniu w siebie. Najpierw pojawia się mężczyzna na motocyklu, potem na koniu. Jeden i drugi kiedy już zatrzymujemy się na posiłek, bez słów podchodzą i macają rękawice leżące na ramie roweru. Następuje pierwsza integracja. Rafał przymierza puszystą czapkę mongoła i próbuje wynegocjować by ten dokonał wymiany za za czapkę polarową, ale mężczyzna nie jest skory do transakcji. Odchodzi w ciszy i podobnie po kilku minutach, żegnamy wzrokiem pasterza na koniu który wraca do swojego stada. Po drodze mijamy jeszcze kilka osób pojawiających się znienacka u naszego boku. Nauczeni przez turystów, witają nas krótkim “hello”, zaraz potem znikając za tumanem kurzu.