Dzień 11.
11.12.2017 r.
W ciągu dnia niestety tradycyjnie nie obyło się bez przygód. 30 kilometrów za Gornoałtajskiem Rafał stracił szprychę. Nastąpiła nagła wymiana jego koła z moim kołem i dobra okazja na zjedzenie czegoś ciepłego w barze przy drodze. Latem roiłoby się tutaj od turystów. Dookoła mnóstwo domków letniskowych, park linowy, możliwość trekingu i jazdy konnej, ale o tej porze rosyjskie miasteczka położone u podnóża gór świecą pustkami.
Rozbijamy się pod mostem, a właściwie przy rzece. Choć próba pójścia po wodę w moim przypadku kończy się tańcem na lodzie udaje mi się znaleźć szczelinę i napełnić pojemnik bez większego wysiłku i wychylania w kierunku rwącej rzeki. Jest trochę przerażająca kiedy jej szum roznosi się na cały obszar, a jeden garnek wody na kolację to za mało. Rozpalamy ognisko, tym razem siedzimy długo przy płomieniu susząc buty i opowiadając sobie historie. Mamy też gościa, to pies który na pierwszy rzut oka przypomniał swoja masą wilka, albo tak nam podpowiadała wyobraźnia.